.

.

czwartek, 28 lutego 2013

Za oknem plus pięć.

Za oknem odwilż.





Psy zniechęcone i wilgotne. 
W domu siedzieć nie chcą, na podwórku- też nie bardzo. Nie dziwota.
Z kolei, te resztki śniegu lub tego co go przypomina, zakrywają to co już niebawem ujrzy światło dzienne.
I nie będą to kilogramy psich kup, bo te Kamax ostatnio wyzbierał...
Nota bene można by pomyśleć o jakiejś małej biogazowni...?

Już niebawem będziemy mieć znów, na wyciągnięcie dłoni i stopy swoje Wesołe Bagniska...Pfff....


Kiedy towarzystwo się pospało....




Mogłam dokończyć gotowanie obiadu, choć z lekka me myśli powędrowały w innym niż kulinarnym kierunku. 
A to za sprawą marchewki, która już straciła swą maksymalną jędrność, ale i tak jakoś dziwnie przyjemnie leżała w mojej dłoni....
He, he...

Krupnik bulgoce, garipowa zupa z korpusów z makaronem też.

Ostatnim transportem z domu rodziców, przyjechał do Tupajowiska tajemniczy karton. 
Tajemniczy dla mojego ojca (a sam go robił!). Karton ów zawiera sporą część mojego życia, a związanego z żywotem pląsającej po łąkach rusałki. 
Zbierałam wtedy sporo roślin, oznaczałam i wykonywałam mniej lub bardziej udane egzemplarze mojego zielnika.
Teraz jakoś tak zastanawiam się jaki jest sens trzymania owego kartonu...
Dla młodych? Może. 
Póki co- wywindowałam go na szafę i dam spokojnie żerować mrzykom czy podobnym im chrząszczykom.





Jest oczywiście pomysł, żeby któreś z najlepiej zachowanych gatunków oprawić i powiesić. 
Z tym, że- o ile tej powierzchni m2 mamy sporo, to niekoniecznie jest to powierzchnia wolnych ścian do zawieszenia obrazkami. 
A szkoda. Mam ze cztery obrazy mojej mamy, które chciałabym widzieć niekoniecznie składowane w kącie....Wrrrr.....

Odliczam czas do pobudki Młodej, która już wygrzebuje się z trzydniówki, jeszcze chwila spokoju, choć i tak- zamiast wyczesać Rudą, klepię w klawiaturę.....
Jutro to zrobię, bo znów ma dredy w szarawarach.

Aaa, jeszcze coś.
Wzruszył mnie mój Gniewulec dziś.
Mały racjonalizator wymyślił kącik ze stojakiem- dla jego mamy o odrastających włosach....



wtorek, 26 lutego 2013

Bakcylowy zawrót głowy.

wordpress.com


Znów u nas wesoło.
Bakcylowy zawrót głowy.
U mnie- początek zapalenia oskrzeli nie wiadomo jakiego pochodzenia (jednak jako matka karmiąca na razie bezantybiotykowa i mam nadzieje tak zostanie). 
Młoda- przez cały weekend z 38stopniową gorączką i apatią pomieszana z rozdrażnieniem....Tak coś w środku mówiło- trzydniówka. Jednak wolałam skonsultować z pediatrą. Zwłaszcza, że musiałam do pracy swojej podjechać.
Młoda- zdiagnozowana z "infekcją wirusową". 
Dziś ja wysypało. Wygląda jak u Gniewka, kiedy przerabialiśmy tę chorobę. 
Młoda już lepiej się ma, aczkolwiek jej z lekka zważony nastrój, plus moja choroba, plus rozbisurmaniony dwulatek dają mi do wiwatu.

Czasem mam ochotę wyjść z siebie i stanąć obok.
I nikt, żadna super niania mi nie powie, że można ani razu nie wrzasnąć na swoje- bądź co bądź kochane dziecko. 
Owszem- jest mi potem głupio. I nie uważam się za bohaterkę. Jestem jednak człowiekiem z krwi i kości, a zwłaszcza z hormonów więc różnie być może.
Czy czuję się wtedy przegrana? Znaczy- wtedy kiedy wrzasnę?
Ano. Trochę. 
Zwłaszcza jeśli zobaczę zasmucone oblicze Absorbera...
Czasem, zwłaszcza w okresie kiedy sama nie czuję się nie najlepiej, metoda na przeczekanie lub- psia- nie reagowanie, nie pomaga i budzi się we mnie Mroczne Widmo :)
Nie tak mroczne, ale rogate...trochę.

Wolę jednak policzyć do dziesięciu, odetchnąć głęboko....
Czasem wyboru nie ma i mieszanka nieperfekcyjnej matki wybucha.

Śnieg topnieje.
Co chwila słychać złowieszcze "szszszszuuuuu"- śnieg zsuwa się z dachów. Zawsze zastanawiamy się ile przy okazji dachówek poleci...

Garip na Encortonie od niedzieli.
Baczę co z objawami niepożądanymi i "modlę się", żeby ich nie było, a kuracja pomogła. 

Jagoda mnie wnerwia; łazi i miałczy  tak natarczywie jakby ja kto ze skóry odzierał. Nie jest to marcowe jeczenie, bo obydwie kocice są wysterylizowane. 
Po prostu.
W misce suche przemysłowe.
Za drzwiami, u nas- "obierki" po parówkach Młodego, a to niedojady dziecięce...
Nie dziwota!

Tydzień w domu. L4.
Nie wiem co będzie potem, bo to moją Mamę choróbsko dopadło i stąd te moje smuty, bo to takie cholerne choróbsko być może...

Póki co choruję. Latam ze ścierą, z garami do naszego zlewu (w przyszłej kuchni), wypinam i odpinam psy na linki, bo na płot dalej kasy brak.
Jeszcze mi się jacyś wolontariusze z TOZu zaczną na dręczenie zwierząt oskarżać...
Jakby mi było dobrze z tym aktualnym stanem.....

Byle- do wiosny!

piątek, 22 lutego 2013

Nie tak miało być....

Pada.
Dziś już ponad osiem godzin.
Wszystko białe.

Jesteśmy z Młodymi w Tupajowisku, ale okoliczności powrotu wcale nie są wesołe...
Mam nadzieję, że nie będzie tak groźnie, jak groźnie to cholerstwo brzmi.
Póki co-urlop, co później-sama nie wiem....


Żeby nie myśleć zasuwam ze ścierą, odkurzaczem, wkoło mnie Absorbery.
Czasopochłaniacze....
Dobrze, że są, przynajmniej człowiek nie myśli tyle ile by myślał zawinięty w koc....
Z tego też powodu robię wiele rzeczy, żeby nie myśleć.

Ech, życie!
Ech, Losie!
Tacyście nieprzewidywalni....

Coś dla męskiej części....żeby nie było, że tylko smęty






Może niebawem spłodzę  coś bardziej twórczego i lżejszego, bo dziś to tak trochę smutno zaciągam...

Albo tak....
Myślę o tym, co będzie...


Albo....tylko słucham....



I...

Mamy cały czas na świecie
Czas wystarczający na życie
Na rozwijanie
Wszystkich cennych rzeczy
Miłość jest w zapasie

Mamy całą miłość na świecie
Jeśli znajdziesz to wszystko, co mamy
Nie potrzebujemy niczego więcej

Każdy odcinek drogi
Znajdzie nas
Ze swoimi troskami świata
Daleko za nami

Mamy całą miłość na świecie
Tylko miłość
Nic więcej
Nic mniej
Tylko miłość




Pozdrawiam Was

poniedziałek, 18 lutego 2013

Tupajowe bla bla o macierzyństwie i potrzebach matki-, nie do końca- "Polki".

Za mną mglisty weekend w Tupajowisku.
Nie zdążę sie zasiedzieć, a już czas pakować torbiszcze,  zbierać swój  i dwa małe tyłki do auta,  i ...do “miasta”. 
Na całe 5 dni.
Do duszy takie życie.

Na dodatek Starszy zaczyna przejawiać bunt dwulatka w formie kwiecistej więc bywają trudne momenty, a wiedzcie (niektórzy wiedzą :)), że taki mały Człowiek bywa tak zapamiętały w swoim zdaniu, że końmi, ba! Johnem Deerem by go z tego zapamiętania nie wyrwał.
Potem łzy jak grochy, zbieranie delikwenta z podłogi (położę się- tak będę leżał!).
Także...niczym dobry znajomy z filmu Machulskiego:


Kobieta- matka, co prawda nie bije, ale.... Foch jest podobny jak na w/w filmie.

Młody nasz w sobotę skończył dwa lata.
Młoda 9 miesięcy.
Czas leci.

Ja, jako matka pełną gębą i ...piersią zbieram czasem - prócz notorycznego niewyspania, także po głowie za swoje goopie pomysły, którymi- o ja durna! - dzielę się z niektórymi członkami rodziny.
Dziewczyny blogowe niektóre, już zapewne zauważyły, że nie wspomnę o Inkwizycji, bo z nią o tym już szczegółowiej pisałam :), że temat dekupażu mnie z lekka zaintrygował.

Tak sobie pomyślałam, że w chwilach ekhm...wolnych (mam ich niewiele, ale się zdarzają), mogłabym coś dla siebie i do domu- czyli na użytek wspólny wykonać. 
Meble do kuchni jakoś odświeżyć, może jakieś pierdułki wykonać- np. wzorem koleżanek - puszki, pudełka. Coś, co by wyróżniało, cieszyło oko.
Wprowadzało w stan lekkiego samozachwytu nad sobą :)

Ale nie, moi drodzy.
Okazuje się, że moje życie jest teraz, że tak powiem, skanalizowane....
Ma płynąć jednym nurtem.
Wyznaczają go moje dzieci.

Kochane, swoja drogą bardzo.
Ktoś, nota bene, też matka, ma jednak zgoła inne podejście do tematu jednak próbuje mnie w moich zapędach powstrzymać.

Ja wiem....
Jestem niepoprawna w tym chwytaniem wielu srok za ogony. 
Potem narzekam, że czasu nie mam po... głowie się podrapać. 
Zarzuca mi też ta bliska osoba, że zaczynając przygodę z czymkolwiek innym niż z doglądaniem małych stworów, zaniedbam je zapewne....

O, zgrozo...!

tezeusz.pl
Jakbym nie wiedziała czym pachnie "syndrom opuszczonego gniazda" pewnie bym nie polemizowała. 
Chcę po prostu uniknąć poczucia samotności i  beznadziei w momencie, kiedy moje dzieci pofruną w świat.
Jestem matką.
Jestem też kobietą.
Jestem sobą, mam swoje potrzeby. I jeśli jedyna formą wyrażania siebie ma być macierzyństwo...to chyba nie pasuję do wzorca matki Polki samoumartwiajacej się.

Piszę sobie tego bloga- to też można podciągnąć pod zaniedbywanie dzieci. Bo cóż w tym czasie mogłabym zrobić? Ano- poświecić te 15 min. dziecku.
Przeliczając czas życia w tej kategorii mogłoby się okazać, że wyjście matki do WC stanowi uszczerbek w wychowaniu młodzieży....

Te doświadczenia w rozmowach, w szczerym wyrażaniu swoich planów, marzeń, utwierdzają mnie w przekonaniu, że nie należy się tym z niektórymi dzielić. 
Szkoda tylko, że jest to osoba z kręgu mi bardzo bliskiego, podobnie jak ja- wrażliwa artystycznie i z- tu nie zawaham się tego napisać- dużym talentem. 
Talentem pogrzebanym w codzienności. W perystaltyce życia.
Ja tego nie chcę.

Myślę, że moje dzieci też nie, choć są jeszcze za małe by to pojąć.
Śmiem twierdzić jednak, że wolałyby realizującą się, szczęśliwą matkę. Poza tym, powiedzmy sobie szczerze- większość kobiet, które posiadają dzieci, mają tę moc elastycznego rozciągania jednostki czasu, a kiedy potrzeba- kompresowania czynności niczym najlepszy program komputerowy pliki.
Sama wiem po sobie, że będąc w Tupajowisku, mając wszystko na głowie- dzieci, dom, gastronomię, sprzątanie, psy, koty, technikę grzewczą - potrafię wyszarpać nawet godzinę dla siebie.

W przypadku pięciu dni na wyjeździe- wszystko męczy, ślimaczy się jak pomrów postrzelony w nogę, a każda czynność wydaje się nie mieć końca i jest pożeraczem energii i dobrego nastroju...

piątek, 15 lutego 2013

O puchaczu co dziecko udawał i o brudzie rybiki rodzącym.





“Sowy nie są tym czym się wydają...” tak mawiała jedna z moich ulubionych bab filmowych.
Kto zgadnie pierwszy- otrzyma niespodziankę! 
Chyba pierwszą made in Tupaja. Trochę archaiczną, jeśli chodzi o czas tworzenia....ale- zawsze!:)

O tym, że sowy bywają tajemnicze- wiemy, choćby z bajek i powieści.
Kiedyś, jeszcze za czasów nietupajowiskowych, jadąc z Kamaxem, zobaczyłam na drodze dziwnie wyglądający kształt. 
Cóż. Myślałam na początku, że to dziecko....Dzieci mają różne pomysły i zabawy na jezdni, zwłaszcza na terenach wiejskich nie należą do rzadkości. Jednak...to nie było dziecko. 
Kiedy powolutku zbliżyliśmy się do obiektu- okazało się, że owy “dzieckopodobny” kształt pomału machnął skrzydłami majestatycznie odlatując.
Puchacz. Nasza największa sowa.

Sowy udające dzieci, a w moim mieszkaniu wynajmowanym pospołu ze znajomymi, jeszcze za żakowskich czasów, z brudu lęgły się rybiki.
Tak przynajmniej twierdził mój współlokator.
Nazywał je obrzydliwymi, szkodliwymi i trującymi zarazem.

Tak.
Mój kolega, wierny uczeń Paracelsusa chyba, głosił tę jakże rozbawiającą mnie tezę:

„takie zwierzęta, które ze zgnilizny lęgną się i wyrastają, mają w sobie coś trującego i są trujące. Jednakże jedno jest o wiele silniejsze i mocniejsze niż inne, a także inaczej utworzone i ukształtowane. Widzicie to na wężach, żmijach, ropuchach, żabach, skorpionach, bazyliszkach, pająkach, dzikich pszczołach, mrówkach, różnych robakach, gąsienicach, komarach, chrząszczach etc.; wszystkie one ze zgnilizny i wśród niej lęgną się i rosną.”


Napisałam “chyba”; śmiem twierdzić, że Paracelsus kojarzył mu się jedynie z herbatką...
Jako, że był studentem architektury, to umysł ściśliwy miał bardzo i na wiedzę przyrodniczą, tym bardziej przeze mnie mu wykładaną- oporny niezmiernie.


Tłukł więc rybiki ze szczerą nienawiścią, a ja się wściekałam i ratowałam co niektóre cudem ocalone, bo...lubię rybiki, a tego studenta nie lubiłam.
Po prostu.

Tak już ze mną jest.
Jednych lubię, innych nie.
A że szczerość nie popłaca, przyzwyczaiłam się już do przyklejanych mi łatek wrednych bab.
I wiecie co?
W sumie....pozostaję na to obojętna, jako ta skała....

Pozdrowienia weekendowe dla Czytaczy i Podczytywaczy!


piątek, 8 lutego 2013

O kocie i ptakach (i nie tylko)- kontrowersyjnie.

Od niedawna czytam bardzo ciekawy blog Naturalnie.
Autor pisze ciekawie, zwięźle i trafia, co tu wiele gadać, w moje zapotrzebowanie na wiedzę.
Dziś rzucił mi się w oczy artykuł o kotach...
Być może rozpętam  tym postem burzę...Być może.
Jest to jednak problem z tych, które są ważne, ale śmiem twierdzić, w warunkach polskich nie do rozwiązania. Całkiem możliwe, że nie do rozwiązania w ogóle...

Powiem tak- temat trudny.
Zapewne miłośnikom kotów sie naraża, aczkolwiek...jeśli ktoś nie kocha wybiórczo, posiada empatię i rozum- zgodzi się z nim.
Zgoda oczywiście nie musi iść w parze z realizacją jego postulatów.

Ale- do rzeczy:
Post brzmi :
"Czy warto adoptować koty?". (link macie TUTAJ ).

Żeby nie było- lubię koty. 
Może nie tak jak psy, ale jeśli chodzi o wrażliwość na krzywdę zwierząt- nie rozróżniam.
Dlatego właśnie- cierpiący czy zabity ptak czy jaszczurka jest dla mnie równoważny z cierpiącym kotem czy psem.

Postulaty autora, co by koty sterylizować i zamykać w schroniskach....Cóż.
Co do pierwszego- jestem w 100% za. 
Zamykanie w schronie- jest dyskusyjne. Sami wiemy, jak na koty czy psy wpływa pobyt w tego typu miejscach, nawet jeśli prowadzone są wzorowo i przez ludzi z wiedzą i sercem.

Czemu koty są złe?
Ano- głównie dlatego, że są tak dobrymi łowcami. Sami wiecie, jak sprawne są te zwierzęta. I jak często jako właściciele- otrzymujecie od swoich podopiecznych upolowaną zdobycz.
Pal licho (dla ogółu gatunków dzikich) jeśli jest to nornica czy mysz polna, pal licho, gdy jest to szczur czy mysz domowa (choć dla nich to nie pal licho, tylko także cierpienie i śmierć).
Gorzej, jeśli  jest to ptak. Często rzadkiego gatunku. Czasem jaszczurka, ryjówka, nietoperz!

Powiem tak- nic mnie tak nie wpienia, jak widok zabitego przez kota ptaka czy powyższych dzikich i rzadkich, a jakże pożytecznych zwierząt.
Kiedy mieliśmy (a mamy co rok) lęg jaskółek dymówek, powiem szczerze, że z obawą patrzyłam codziennie na próg domu czy aby nasze kocice nie zabiły któregoś z ptaków.
Nieżyjąca już Asani, zasadzała się na nie przy oknie, żeby złapać któregoś z rodziców w locie!

Nie szczędziłam jej reprymend i raz nawet poczęstowałam ją ścierą.
Nie żałuję.
Jaskółki odchowały dwa lęgi.
Co z tego jak poprzedniej wiosny i lata, wśród ofiar łowów kotów było kilkanaście ryjówek, ropuszka, nietoperz.

Niewielu wie, że koty krzyżują się z naszym rodzimym dzikim kotem - żbikiem, co powoduje tworzenie niepłodnego potomstwa, a tym samym  przyczynia się do degradacji już i tak stojącego na krawędzi wymarcia gatunku.(posiada status EN - gatunki bardzo wysokiego ryzyka, silnie zagrożone).

Oto żbik (nie kapitan, co prawda...;)

http://dorota.ptaszkowska51.pinger.pl





http://dorota.ptaszkowska51.pinger.pl
 Przy okazji- ciekawy artykuł o panu doktorze Andrzeju Krzywińskim, właściciel prywatnego ZOO - safari w Kadzidłowie na Mazurach, który opierając się na metodzie „Born to be free", przywraca naturze gatunki bardzo trudne do reintrodukcji, m.in. żbiki właśnie.( http://www.kociesprawy.pl/magazyn/czytelnia_artykuly_w_kocich_sprawach/rasy/godzina_wsrod_zbikow2/przeczytaj_caly_artykul/)


Jak mówię, temat trudny, bo z instynktem trudno walczyć.

Autor postu "Czy warto adoptować koty?" postuluje także zamykanie kotów w domach.
Jak pogodzić ich potrzeby z potrzebami i bezpieczeństwem dzikich zwierząt?

Ano- ponoć można. 
Istnieją dzwoneczki, które można kotom wiązać przy obróżkach. Tu jednak jest "mały" kłopot. 
Wiele kotów przez obróżki już się powiesiło na gałęziach czy utknęło w szparach ogrodzeń...

Można zabezpieczać drzewa, o których wiemy, że legną się na nich ptaki, poprzez tworzenie zasieków z gałęzi uniemożliwiających kotom włażenie na te drzewa i tępienie ptaków. 
Na przykład w ten sposób:

ekoprzewodnik.pl
Zabezpieczmy także karmniki!
Nic mnie tak nie wpienia jak widok karmnika dostępnego dla kota.
Dokarmiamy ptaki czy koty???

Aby zniechęcić koty do przebywania w miejscu, gdzie bytują i zakładają gniazda  ptaki można pokusić się o instalację odstraszaczy feromonowych lub dźwiękowych. Nie wiem jaka jest ich skuteczność, bo nie próbowałam (jeszcze).

Psy nasze tolerują swoje koty, a gonią resztę. To też jest element wspomagający, nie do przecenienia.
Wiem jedno- w okolicy miałabym więcej ptaków, gdyby nie...sąsiedzi, którym - mam wrażenie co pół roku przybywa przynajmniej jeden kot.
Wierzcie mi- cudem było, że lęg wyprowadziły pleszki.
Chyba tylko dzięki ich zdolnościom, rozwadze i doświadczeniu....
Za to rudzikowi nie udało się uciec kotom...

Wędrówki kotów z okolicy, do naszych ogrodów, mogą powstrzymać gęste nasadzenia z kolczastych krzewów. Stanowić będą dla nich barierę, a dodatkowo wzbogacą ogród w miejsce do gniazdowania ptaków.

Wśród metod, które można stosować w przypadku, kiedy na kotach nam zależy, ale nie chcemy stracić ptaków, może być także przynajmniej okresowe przetrzymanie ich- na czas ptasich legów- (kwiecień- sierpień) w domu. 

Wiem, wiem!
Jak tu koty wychodzące do tego przekonać?
Sama musiałabym to zrobić.
Dam znać, jak wyjdą pertraktacje....

Może macie jakieś inne pomysły?
Jak żyć z kotami przy domu i  jednocześnie cieszyć śpiewem i obserwacją ptaków?



czwartek, 7 lutego 2013

Urzekający urok ryja.

Jako matka Polka z chronicznie zimną kawą w kubku, wracam niekiedy do czasów, kiedy to więcej mnie w domu nie było, jak byłam, a głównie latałam za robalami.
I bez takich mi tu bezecnych domysłów...!
Nie, moi drodzy.
Jako nastolatka nie bawiłam się w "słoneczko" czy inne tam gierki rówieśników, ale jak na samotnicę przystało, brałam plecaczek, wodę, zatruwaczkę, czerpak i parę pudełek i ruszałam w teren. 
Na owady.

O mojej fascynacji pluskwiakami z rodziny Pentatomidae (tarczówkowate) już pisałam TUTAJ.
Prócz mojej sympatii do wyżej wymienionych oraz motyli, pałam wielką sympatią do tej rodzinki chrząszczy: ryjkowców (Curculionidae).

W faunie Polski występuje ponad tysiąc gatunków. 
Większość z nich to drobne chrząszczyki, o których obecności- koło buta czy też nad głowami, nie zdajemy sobie sprawy, ale i kilkunastomilimetrowe czy nasz gigant- rozpucz lepiężnikowiec (Liparus glabrirostris).

Rozpucz- mój ulubiony wielkochrząszcz (fotocommunity.com)

Oczywiście występują także wielgachne ryjki, ale na nie zasadzić by się można jedynie w tropikach.
Ubarwienie chrząszczy jest zmienne. 
Są i niepozorne, ale i w naszej entomofaunie zdarzają się gatunki pięknie, metalicznie ubarwione jak np. naliściaki (Phyllobius) lub obryzgi (Polydrusus).

Phyllobius (zin.ru)

Generalnie nazwa polska : ryjkowce nawiązuje do...ryjka. 
Najdłuższego u słoników. Dłuższe ryjki mają samice. Dłubią nimi w orzechach (słonik orzechowiec)  i żołędziach (żołędziowiec), a potem, w wydrążenia samice składają jaja.




Słonik żołędziowiec (fotoprzyroda.pl)
Generalnie ryjkowce pyszczki mają cudowne- tu dodatkowo widzimy łuski, które nadają kolor i blask chrząszczykowi (bishopmuseum.org)

Tu też przyjemniaczek z profilu (photomacrography.net)

Flickr.com
 Bywają też cudne "włochacze"-

Chrząszcz z rodzaju Cleopus (biolib.cz)

 Zwykle łowiłam ryjki przez wypatrywanie lub otrząsanie roślin do parasola.
Czasem czerpakowałam, ale zwykle więcej miałam pajęczaków i muchówek....

Nastanie czas, kiedy znów się puszczę.
Nie, nie tak, jak co niektórzy sobie mogą w swoich ekhm głowach myśleć.
Puszczę się z czerpakiem w ziołorośla, na łąki pobiegnę...
Ech!
Na ryjaaaa!!!!!



środa, 6 lutego 2013

Tupajowe przyjemności poranne.

Nie moi drodzy- to nie będzie post o kaweczce, "krosancie" czy innej tam babeczce z konfiturą z róży.

123rffoto.com
Wychodzi sobie, jak co dzień, Tupaja obarczona słodkim, zdaje się już 12 kg ciężarem starszego Absorbera, z klatki schodowej. Wcześniej pokonując 4 kondygnacje.
Torba Absorbera, z ciuszkami na zmianę, przewieszona na "krzyż", co by nie spadać i nie dodawać jej "wqrwu" tak zwanego, ale- jak to torba- musi- bo inaczej będzie nieszczęśliwa- jakoś tak sprytnie uderzyć, albo majtać się przy biodrze....


WRRRR!
Diabeł tasmański (interia.pl) - Chyba tak wyglądam, jak się wściekam...


Młody na lewym biodrze, ręka lewa już ma większy biceps niż prawa, skrzywienie kręgosłupa w odcinku lędźwiowym pogłębia się, bo zamiast zmieniać rękę, to Tupaja uparcie Młode na lewym biodrze nosi...
Oczywiście poddusza tupajowe gardło torba druga. 
Torba prywatna. Z paszą do pracy, z kalendarzem książkowym, z innymi tam rzeczami, które- jako- bądź co bądź  kobiecie, którą czasem bywam (sic!), starymi paragonami, gazetą, którą mam poczytać, a nie czyta, bo czasu brak.....
Torba ta, ma także cechę złośliwą i dziwnie Tupai znaną, plątania się, bo jej cielsko przygrube, wyciąga pasek i torbiszcze to po prostu czyni wiele, by Tupaję w sposób bezinteresowny wpienić...

Do tego kurtka!
O- to to dopiero jest zaraza! 
Fikuśne zapinki na mankietach.. Odpinają się same z siebie. Częstotliwość z jaką to czynią jest dodatnio skorelowana ze stopniem wqrwienia Tupai i jej spóźnieniem.

Dalej- następuje kolejny etap utrudniania życia przez kurtkę....: pakowanie Młodego do fotelika samochodowego. 
Jako, że Fox ma wymontowane przednie siedzenie pasażera, ładuje się Tupaja na tylne, z Młodym i sadowi go na foteliku. Z reguły wije się przy tym Tupaja, bo musi  uważać na głowę, potem na plecy, następnie- żeby młodym za bardzo nie majtać....
Do tego czasu kurtka seksownie się podnosi do góry, obnażając odcinek krzyżowy tupajowych pleców, które nie zawsze okryte są podkoszulkiem czy sweterkiem jakimś.

Uff...Młody siedzi.

Zwykle wtedy Tupaja wysiada, parę razy "uffnie", bo się już zgrzała, zamyka drzwi i wsiada, jak na kierowcę przystało korzystając z  odpowiednich już drzwi.
Ale dziś nie było to mozliwe.
A to za sprawą jakiegoś kogoś, kto wcisnął swoje piękne nowe autko koło leciwego Foxa, uniemozliwiajac Tupai wejście od strony kierowcy.

Od porodu mojego minęło już niemal 9 ms. 
Jestem raczej z tych - jak to mawiają myśliwi- "sarenek". 
Znaczy powróciłam do swojego rozmiaru i masy ciała sprzed ciąży i konstytucja mojego ciała raczej sucha niż limfatyczna, że tak się wyrażę.
Jednak i ja mam swoje ograniczenia w wiciu się przy wchodzeniu przez drzwi samochodu....
Tu nie dałam rady więc cała drogę przed kierownicę pokonałam od strony pasażera. Trochę mi się nogi plątały, no bo...długie takie mam raczej, urwałam ze dwa brzydkie słowa (przez zęby, co by Nalot nie słyszał) i postanowiłam opuścić parking.

Ha, chciałoby się!
Nie mam składanych lusterek.
Nie wiem czy posiada je auto, które tak przytuliło sie do mojego.

...Najpierw powoli "jak żółw ociężale, ruszyła maszyna (...), ospale...". Wycofałam. Pomału. 
Z zegarmistrzowska precyzją, żeby tego wypasionego gniota nie zarysować, że nie wspomnę o Foxiuniu. Wyjechałam na osiedlową uliczkę i już wywijałam, żeby ruszyć przed siebie, kiedy to kolejny palant, dumnie nazywany człowiekiem, nie mogąc zaczekać ani chwili dłużej, niemal się wpierdzielił na mnie.
No kuźwa, nie może taki zbitek aminokwasów poczekać...??

Mam dziś dzień pod znakiem "pań lekkich obyczajów"- tylko, że więcej wiązanek w  myślach rzucam, bo Młody w aucie.

Z miłych akcentów rozpoczynających dzień to wyróżnienie od Pantery.
Dziękuję serdecznie!

Tak poza tym to powrót zimy.
Lubin zasypany.
Ciekawe ile śniegu w Paszowicach...?
Pewnie przynajmniej "po jajka garipowe". Nowa jednostka miary pokrywy śnieżnej :)


wtorek, 5 lutego 2013

Betonowa ścieżka przyrodnicza....

Tak sobie jeżdżę codziennie obwodnicą lubińską i myślę....
O ile obwodnice to dobrodziejstwo dla miast i sama zastanawiam się, kiedy Jawor się jej doczeka, bo szkoda miasteczka, bo przewala się przez nie masa ciężarówek, osobówki. 
Nieszczęśliwie krajowa Trójka wrzyna się w miasteczko i prowadzi przez nie całe to tałatajstwo. 
Okropnie jest w okresach wakacyjnych, świątecznych, kiedy to tłuszcza wali w Karkonosze.

Dobrze byłoby puscić ten ruch bokiem, skanalizować przepływ poza miastem, które niekiedy blokuje się już od mostu na Nysie Szalonej. 
Swoją drogą bardzo brzydkiego....

Most - aktualnie. (fot. jaworskieopowiesci.blogspot.com)

 Aż miło cofnąć się do czasów, kiedy to architekci byli także artystami...


Most 1850-1900  (fot. dolny-slask.org.pl)


Most 1910-1920 (fot. dolny-slask.org.pl)
Obwodnica ustrzegłaby nas przed korkami w miasteczku. Temat jednak się ślimaczy i szczerze powiem nie znam aktualnej daty realizacji inwestycji.

Po tym wstępie- ciąg dalszy przemyśleń moich. 
Znów z worka tych dziwnych, nieadekwatnych do rzeczywistości, urojonych marzeń...
No bo niby tak- mamy obwodnicę. 
Super. Miasto się nie korkuje, nie dławi, nie dusi w spalinach. Cały ruch kołowy ląduje na obrzeżach...
Pomijam fakt, że ktoś na tych obrzeżach często mieszka; ludziska też- a to dziwne, mieszkają na wiochach, przez które to czasem taka alternatywna droga ma przebiegać, i ci to właśnie ludzie mają pospołu cieszyć się z obwodnicy.

Ludzie jak ludzie...

A co ze zwierzyną, której tereny zniszczy się pod budowę dróg, przetnie korytarze migracji....
Ona głosu nie ma. 
Nie zakłada stowarzyszeń, nie ma związków zawodowych.

Dobra. Nie powstrzymam rozwoju cywilizacji, bo musiałabym chyba jakąś hekatombę przypuścić, a i zaraz mi ktoś dosra, że jeżdżę autem, więc i dla mnie te drogi się buduje. 
Więc, cholerka, Tupaja- o co ci chodzi, babo jedna?

Ano...Może dlatego, że nie jestem typem podróżnika. 
Jeżdżę, bo muszę. A tam, gdzie chciałabym pojechać, mogłabym dotrzeć konno lub rowerem.
Teoretyczny świat Tupai to raczej skansen lekki. 
Przynajmniej w niektórych aspektach życia.

Wracając do moich codziennych jazd obwodnicą....
Patrzę na te „nieużytki” wkoło. Poprzecinane. 
Na te stadka saren, co czasem zamajaczą w oddali. 
Patrzę na to, co dwadzieścia lat temu było polami uprawnymi, które porzucone w uprawie, zarosły, przyjemnie zdziczały.
Przy ścieżynkach polnych, przecinających te hektary, poprzysiadały jabłonie, grusze, śliwy, starych, poniemieckich jeszcze odmian. 
Tak miło było iść polami z psem...Wtedy jeszcze nieodżałowanym Groszkiem (muszę nota bene wreszcie o nim napisać, tylko zdjęcia poskanować...). 
Cieszyć przyrodą, podglądać ptactwo polne, owady, uczyć roślin zbierając wszystko co zielone do domu, a potem – z wypiekami na twarzy- z przewodnikami, oznaczać.

Okolice obwodnicy to jedno.
Drugie to...co mnie boli to obszar Lubińskiej Strefy Ekonomicznej. Tam to zniszczono kawał pięknego „nieużytku”.
To tereny także porolne, pamiętam jeszcze jak buszowaliśmy w zbożu (początkowo siano pszenicę, potem już pszenżyto, a skończono na życie). Długi czas teren ten porastała roślinność azotolubna; przy ścieżce rosły rośliny związane z siedliskami wydeptywanymi. 
Na skraju tego obszaru, usadowiły się siedliska suche, z ciekawymi kserotermofilami. 
Nigdy nie zapomnę także tych „łąk” kocanki piaskowej i jasieńców, z kępami szczotlichy siwej.

Tej mnogości pszczołowatych, dołków mrówkolwów, a także błonkówek z rodzaju grzebaczowatych, taszczących do swoich norek gąsienice motyli czy też sparaliżowane pająki.

Szczerklina piaskowa (fot.Wiki)
 
Wardzanka (fot.fotoprzyroda.pl)

Buczały wielkie trzmiele (znów kolejny post do skrobnięcia). 
Na ścieżce, która prowadzi do „dużego lasu” widziałam pierwszy raz w życiu dudka.

Z innej strony „zagospodarowanego nieużytku”, znajduje się źródlisko Zimnicy. 
Towarzyszą mu olsy i lasy łęgowe. Tam też przyjemnie było zanurzać się w upalne dni...Wilgotno, porzeczki w podszycie, chmiel otulający rosnące na obrzeżach krzaczyska czarnego bzu- kiedy obsypane kwieciem, to aż duszące wszystkich wkoło swą słodyczą.
Tam też, nad rowami z epizodycznymi ciekami, nachylała się moja botaniczna imienniczka, z liściem szerokim....
Wieczorami śpiewały słowiki, majowym wędrówkom towarzyszyło kukanie kukułek, zawołania wilg....

Stamtąd też szłam zawsze w jedno miejsce, które upodobała sobie wierzbownica. Gatunek żywicielski jednego z zagrożonych i rzadkich motyli z rodziny zawisakowatych- Proserpinus proserpina






Gatunek prawnie chroniony. Wpisany do Polskiej Czerwonej Księgi.
Cóż z tego. Już nie ma się gdzie rozmnażać.

Teren zajęty pod ludzka działalność.
Z problemem wiesiołkowca byłam u jednego z doktorów entomologów UWr, ale usłyszałam, że ze względu na charakter jego rozrodu (populacja przemieszcza się i nie utrzymuje w jednym miejscu długo), nie uda mi się walczyć o to, by nie zniszczono jego siedliska.

Cóż to byłby za argument.
Jakiś „ćmok” kontra Centrum Dystrybucyjne jednego z najliczniejszych dyskontów w Polsce.

Teraz, zamiast przestrzeni z „chwastami” mamy piękne, wielkie hale i tabuny tirów. 
Na obrzeżach zaś- salony samochodowe.

Nic tylko usiąść i płakać.
Nad sobą, że taka niepostępowa jestem....

Aaaa, jeszcze jedno- taki czarny humor, wg mnie.
Władze Lubina zorganizowały ścieżkę przyrodniczą w pobliżu. 
Ta ścieżka prowadzi do miejsc, o których piszę.
Ścieżka jest utwardzona, z ławkami, koszami na śmieci.

A sąsiadka rodziców, miała dodać kiedyś- „No ale chyba będą te chwasty i trawska wkoło kosić?”

sobota, 2 lutego 2013

Paczka od Anki i proza Tupai weekendowej.


Taki śliczny zestawik otrzymałam od Anki Wrocławianki z blogu Za Moimi Drzwiami z okazji przyznania nam nagrody za zdjęcie Iwanka i Rudej.
Jeszcze raz dzięki!

U mnie po staremu.
Znaczy tydzień w mieście, weekendy w Tupajowisku.
No i te jazdy, w piątkowe wieczory, szarpanina z fotelikiem Młodej, potem obserwacje zachowań stadnych polskich kierowców....

Po drodze mam 4 fotoradary. Żółciutkie i czynne.
Dodatkowo, wczoraj, Kamax jadący chwilę przede mną, ostrzegł mnie, że za Kochlicami stoją Mili Panowie z suszarką. 
Zawsze w tym miejscu jadę przepisowo, ale biorąc pod uwagę zmęczenie i lekkie stresy handlowca, jakim zostałam poddana w piątek właśnie, wolałam się pilnować i wzięłam sobie ostrzeżenie do serca.

Już w Karczewiskach jechał za mną kierowca, któremu przeszkadzała moja klamotna (70 km/h w terenie zabudowanym....) jazda. 
Właził mi niemal do bagażnika, czułam wręcz jego śmierdzący dech na karku, słyszałam niemal te pieszczotliwe wyrażenia jakimi mnie określał.
Męczył się ten ktoś, męczył, aż w końcu wyprzedził. Zapewne rzucił przez ramię jakieś miłe słowo widząc, że "baba jedzie". 
Wyprzedził... tuż przed przejściem dla pieszych.

Szybko.

Równie szybko jak Panowie z suszarką go ułapili.
Nie kryłam radości- tak dyktowała mi moja wrodzona złośliwość.

Mniej złosliwości miałam dla klientki, która podniosła mi ciśnienie, ale o tym sza!
Klient nasz pan, a już na pewno w branży grzewczej!
Zna się zawsze, oczytany; "Murator" to jego hobby, instalator jeszcze mądrzejszy, a jak nie- oczytany lub z własną inwencją. 
Z reguły winna "baba". 

Baby to w ogóle niemoty, niewiedzące, bez doświadczeń. 
Zwłaszcza jeśli pracują w branżach uznawanych za męskie. I choć ma taka baba inżynierskie wykształcenie, doświadczenie jakieś - nie ważne. 
Baba- to baba. 
I już.

Tak więc zabrałam się dziś za babskie zajęcia. 
Zupka się już uwarzyła- pomidorowa, a jakże, z przecieru z pomidorów od teściowej. Z czosnkiem. Obowiązkowo.
Jutro kurzęce nóżki upaprane obficie w majeranku i papryce, soli. 
Koniecznie na margarynie mlecznej. 

Jak zwykle szybko zleci czas.
Znów trzeba się będzie zapakować w tę jedną torbę...i w drogę.

Za oknem wiuwa, śniegu nie ma. Błoto podwórkowe przytulnie lepi się do butów. 
Kamax walczy z węglem. Tylko pół tony do wrzucenia. Tylko, bo takie ilości kupujemy. 
Tym razem o nas pamiętali. Ostatnio panom kartkę wywiało i już myśleliśmy, że grzać się będziemy ciepłem naszych ciał.

Czekam juz wiosny, mimo, że zimę lubię.
W roku ubiegłym, na trasie z Legnicy do Lubina, na wysokości Rzeszotar, pojawiła się woda. 
Takie małe pojezierze. Przyleciało ptactwo. Łabędzie. 
Nawet któryś zginął...Jechaliśmy wtedy, patrzymy, a tu chmura śniegu przed nami. Tyle, ze to nie był lokalny opad. 
Po prostu ktoś uderzył w łabędzia i jeszcze jego puch i pióra krążyły w powietrzu.....