.

.

poniedziałek, 28 marca 2016

Tupaja się szlaja: na szlaku ruchów masowych, lipa geofitowa i żabi król na koniec

Wyrwanie z domu jest wskazane. 
Zawsze i każdemu. 
Nie każda wyrywa się na zakupy (no, chyba, że w księgarni). 
Nie każda się jara robalami, zielenizną, ptakami...no zależy jakimi, z reguły powinna, ale część się nie jara, no ale ja tak. 
I tak jak sobotą, wracając z gazetą dla gorszego sortu, kupowanego niemal wyłącznie dla dodatku sobotniego, szłam lekko uwikłana (dalej!) w jakieś durne przemyślenia życiowe, smutek jakiś spowił me zwoje mózgowe i byłabym tak szła i szła, ale z tego stuporu niemalże wyrwał mnie jeden z najcudowniejszych jęków. 

Ludzkie jęki czasem miłe uchu są, ale ten, ptasi jest. 
Wydaje go jeden z dzięciołów. Dość rzadki. Dzięcioł zielony. 
Na potwierdzenie moich domniemań, ukazał mi się zrywając się do lotu, wrzasnął jeszcze raz i tyle go widziałam.

Kto nie słyszał, niech posłucha:
Oczywiście ja, prosta w obsłudze w takim przypadku, doznałam uśmiechu, który "rozwarł mi dolną połowę twarzy" i już mi lepiej było.

Dziś też mi lepiej było, bo powędrowałam do Wąwozu Lipa. 


Trochę lipa z geofitami, bo nie bardzo. 
Przylaszczki ze cztery, parę lepiężników różowych, śledziennica skrętolistna. 




Wszystko z wielkim, wczesno przedwiośniowym umiarem. 
Z premedytacją nie poszliśmy do Siedmicy. 
Albowiem wody opadowe, pośniegi i cała moc wilgoci zapewne daje tam upust wesołym żądzom posiadania gruntów, podsiąków i wysięków, a ja dziś jakoś nie miałam ochoty w wodzie brodzić. Pobrodzę. 
Na pewno; myślę jak już się rzuci większy rozkwit zielenizny, no i wreszcie wyjdą na wierzch moje sześcionogi kochane. 

O Wąwozie Lipa, pisze ładnie Wiki, jak kto chce- niech poczyta tutaj






Generalnie królestwo zieleńców, zbiorowiska takie, które lubię (prócz muraw i ziołorośli oraz olsów ofkors) czyli grądy, kwaśne dąbrowy i łęgi wiązowo- jesionowe. 
Nie właziłam na skałki (nie wolno!), a tam podobnież sporo gatunków paprotników. 
No i sztandarowy gatunek, za zimno jeszcze chyba na niego - nasz smok kaczawski- salamandra plamista.

Smoka nie było po drodze.
Był debil motocrossowiec co bym go...no właśnie.
Był też książę.


Jednak nie wycałowałam.
Taki mały trochę, spowolnione ruchy, bo jednak chłodek. 
Może powinnam, bo podobnież jeszcze som ci książęta; trudno. 

Kureczki młode już wyłażą pomalutku choć boją się Alberta i reszty. 
Pepity także.

Pepita mnie dziś rozbawiła. 
Właściwie to chyba i ona, i Titolong. 
Zbierałam, pszę ja was gówienka psie z podwórka, kątem oka ( a kąt widzenia mam szczególnie szeroki) widzę- coś się rusza. 
Niby biało- szare, a jednak z tyłu brązowe. 
Pepita wzrokiem błędnym na mnie patrzy, a wzrok jej zdawać się mówi: 
"Coś mi się do dupy przykleiło!". 
I rzeczywiście. Tito usiłował Pepitę dosiąść po koguciemu, ale telepał jej się gdzieś z tyłu, nie bardzo mu jednak to wychodziło.

Za to pieje znakomicie!



piątek, 25 marca 2016

Na frasowanie- najlepsze kopanie

Nie lubię specjalnie okresu przedświątecznego.
Pewnie dlatego, że żadna ze mnie wierna (Kościołowi), w głowie i duszy mam co mam, ale nie leży to u progu kościoła jakiegokolwiek. 
Nie przeżywam świąt w sposób katolicki, nie umiem jeszcze całkiem odpuścić, bo część tradycji z domu wyniosłam, a i Absorbery niech popatrzą, wiedzą co z czym, a co ze swoim życiem dalszym zrobią- ich wola. 

Mimo ogarniającej mnie świątecznej ambiwalencji, wzięłam się za jaja. Kurze.
Opcja naturaliów górą, ale i barwniki do żywności, wybrane w sztukach trzech, każde po jednym. Absorber zadysponował barwy mnie (zielona), sobie- niebieska, a Absorberka wybrała czerwony. Reszta jaj została ugotowana w sukienkach cebulowych, który to kolorek bardzo lubię. 
Niestety, koleżanki Kurowskie maja nierówne skorupki. 
Znaczy się moja wina, za mało skorupek im daję do żarcia. Parę jaj popękało masakrycznie, wylewając kalafiory białka do wywaru. 
Młoda aż się krzywiła z obrzydzenia, a ja wiem (ona nie), że te niedorobieńce skończą w sałatce. 
Jej to nawet może lata, bo Absorbery sałatki warzywnej nie tykają. Nie mam żalu. 
Będąc całkiem młodą Tupaja, nie jadłam tego wytworu. 
Tylko chleb z cebulą. 
Nawet w święta wielkanocne.

Tupajowisko ogólnie opanowała dziwaczna atmosfera. Prócz wytwórstwa pisanek mniej i bardziej zaangażowanych artystycznie, powstały też kurczaki i lampioniki świąteczne, sztuk dwie. Artystki dostały szału tworzenia co widać na poniższym obrazku:







To moje pierwsze święta wielkanocne odkąd nie jem mięsa ptaków i ssaków. Ryby nadal, no i nabiał.
Na ratunek pośpieszył mój Tato i zakupił 4 śledzie. 
Spowiłam w oleum z tymiankiem, kolendrą, pieprzem i czosnkiem, jednego walnęłam w marynatę octową, a jeden skończył w śmietanie. 
Dziś pożarty, dał mi siły na wyzwanie.

Dostałam dziś paczkę z jabłonkami, wiśnią, pigwowcem i rutą. 
Miałam plan niebotyczny, w godzinę posadzić. Ha. Ha. Ha.
Zdołałam w 1:25 posadzić jabłonki.
Pierwszy dołek, po przegrzebaniu się przez żużle, które moja poprzedniczka w pocie czoła waliła na podwórko, ukazała mi się.... woda.
Odpuściłam.


Wybrałam dwa w najwyżej położonych miejscach na podwórku punkty i zaczęłam od początku. 
Tym razem z dobrym skutkiem. Witos i Kornelska posadzone.



Żeby nie było zbyt łatwo:
żużel wydobyty, podsypka z kompostu, na wierzch gleba z wybiegu kur. 
Wchodzę z:
wiadrem, łopatą i batem na Alberta. Po wiadro ziemi. I tak 6 razy.

Tak.
Dobra to ja byłam.
Skończyło się.
Dostał ostatnio lanie, bo skoczył na mnie i wcale nie miał ochoty mnie uściskać serdecznie. 
A że dzień miałam kiepski to się chłopakowi dostało. 
Wchodzę z tym postrachem, bo nie mam ochoty znów się oganiać od natręta. 

W środę przybyły młodziutkie kureczki. Sztuk 5.
Dziś dopiero wyszły; przerażone na maksa, mimo, że Albert okazał się dżentelmenem i nie chciał ich od razu gwałcić.

Garip ma znów zapalenie przestrzeni międzypalcowych. 
Nasz (jego) wet już chyba wolne, bo nie odbierają, a ja widzę dwie nabrzmiałe bomby na przedniej łapie. Ostatnio była tylna i dziura jak po postrzale z małej armaty. 
Brał antybiotyk i miejscowe odkażacze. Przy jego choróbsku wszystko gorzej się goi. 
A teraz te dwie rany pewnie w same święta się otworzą.

Nie pytajcie co czuję i jak mnie to męczy.
Do tego mam swoje małe przemyślenia życiowe co mnie dziś dopadły, stąd najchętniej cały sad bym posadziła, a najlepiej wsiadła w jakiś ciągnik i pojechała w siną dal.

Spokojnych i nieobżartych Świąt ;)

Dorotę przepraszam, ale ten suwernir konkursowy chyba poświąteczny będzie....Forgiwmi!

wtorek, 15 marca 2016

Czy psychiczna to choroba...?

Tak sobie myślę. 
Bo jak nie to co, kiedy z przyjemnością trzaskasz siekierką drewka na rozpałkę, nie wpienia cię aż tak bardzo błoto i w gumowcach wcale nie czujesz się słabo?
Wychodzisz- nawet w moich warunkach, gdzie miast łosi czy saren, z okien oglądam w niedzielę wiernych, a na co dzień całkiem spory ruch samochodowy (fuj!)- w szlafroku (jak lubisz) kurom otworzyć, z kawą w piżamce na schodkach przycupniesz i masz wszystkich w nosie.
Codziennie ze ścierą schody myjesz (ja), bo dwa cielska, 32 i 75 kg swoje wnoszą do domowego ciepła, a że to też błocko to już inna historia. Przyzwyczaiłam się i już, nie stękam. 
Ot, 15 minut. Dla mnie tylko, dla innych cały, gruby kwadrans.

Jakoś tak na fb przemknął mi tekst z portalu niskich lotów- jakieś mamadu czy coś takiego, a tam o pańci co się zawiodła odludziem (deweloperski wypierd gdzieś na peryferiach miasta). Wnosiła m.in., że do sklepu 20 min., że na zajęcia dzieci daleko wozić...Cóż. Można to przełknąć, ale argument braku salonu fryzjerskiego na miejscu mnie rozwalił.
Całe szczęście pańcia wróciła do blokowiska i oddycha z ulgą. Ja też.

Fakt, u mnie miałaby wypas, bo nawet salon fryzjerski mamy.
Ja- wszystko koło nosa. UG, pracę, szkołę, ośrodek zdrowia, straż pożarną, kościół (jak komu potrzeba), dwa sklepy, dwa cmentarze....

Zastanawiam się czy z tym się trzeba urodzić, czy to się przytrafia, czy tym się człowiek zaraża, a może ma to w genach? Choroba, która się aktywuje w wiejskim środowisku?
Kiedy świadomość, że ciągle będzie coś do zrobienia- a to na podwórku, a to w domu, a to płot, a to z prawej, a to z lewej, nie dobija tylko nakręca do działania? Pomijam fakt momentów frustrujących; kiedy wali się ściana, a ty nie masz kasy na to,żeby ją podeprzeć. Ale to mija i idziesz przekopać ogródek, bo właśnie masz posiać ogórki...



sobota, 5 marca 2016

..jest taki gil...

... jest taki gil
co ładną kobietę zohydza
jest taki gil

jest taki gil
co śluzem swym twarz jej postarza
jest taki gil

nic nie pomoże
czy sól hipertoniczna
tylko dość lekko obkurczy naczynka
a problem jest

jak był
nie znika, bo siedem dni...

piątek, 4 marca 2016

Maligna

No i mamy znów wesoło.
Korzystam z chwili, kiedy jeszcze widzę na oczy, bo temperatura względnie niska (37,8). 
Ktoś spyta- a czemu ślęczy i pisze jak chora?
A bo i tak w łóżku nie leży, jak już Komuś dziś pisałam. 

Powinnam. Cóż z tego jeśli jest do zrobienia trochę, a Tato nie we wszystkim ogarnie.
Wczoraj padłam po południu; musiałam nazbierać nikłej mocy do smażenia naleśników, bo tylko na tyle było mnie stać przy 39. 
Drugi dzień konkursu recytatorskiego udało mi się wytrwać, choć repertuar niektórych gimnazjalistów dobił. 
Czy młodzież w tych czasach tylko o grobach żołnierskich, całopaleniu i pamiętnikach narkomańskich? 
Znaczy ... wszystko przede mną?

Rozwalają mnie pewne  teksty. 
"Zostaw to wiadro, nie myj tych schodów jak ledwo się ruszasz".
Wspaniałe.
Tylko, że schodów nikt nie umyje za mnie.
A syf z 2-3 dni jest trudniejszy do ogarnięcia niż jednodniowy.
A syf miałabym, do posprzątania. 
Jak się już poczuję lepiej. 
Więc po co to gadanie?

Bonus rozweselający nr dwa.
Czemu złapałam wirusa? 
A nie... to będzie konkurs.

Jak myślicie? Dlaczego zachorowałam tak na prawdę?
Dla ułatwienia dodam, że powinnam zjeść coś, co mnie natychmiast postawi na nogi. 


wtorek, 1 marca 2016

Post częściowo dedykowany

W ramach przygotowań do jutrzejszego dnia, poza uczestnictwem w komisji badającej właściwą interpretację wierszy różnorakich przez dzieci i lekką już młodzież z okolicy, postanowiłam zgłębić pewne dodatkowe zagadnienie. Całkowicie niezwiązane z konkursem recytatorskim.
Już kiedyś Macierz moja dała mi wskazówki, żeby się do niektórych czynności domowych nie uprzedzać, bo udręką będą. 
Nic z tego. Uprzedziłam się i tak mam. 
Nie cierpię prasować.
Właściwie nie wiem kiedy tak naprawdę to do mnie dotarło.
Być może już morulą będąc miałam w sobie zawiązek niechęci żelazkowej? 
Nabyłam w czasie żywota swego? 
Kiedyś nawet usłyszałam z ust maminych, że mam się zająć czymś, a mi głupie myśli same ulecą. Chyba z parą rozbryzgiwanej z paszczy wody. 
Nie pomogło wtedy. Choć "sprawa" przeminęła, a niechęć do żelazka została.

Z wyrzutem patrzy na mnie miska wielka, pełna bebechów wypranych ciuchów. 
Przewracają gałami kolorowe guziki koszulek dziecięcych, wiją się powykręcane nudą dresy i bluzeczki. 
Nie mogę. 
Trzecia zmiana suszarkowa wyznacza kres mej niechęci. 
Wtedy już muszę.

Pamiętam w domu żelazko stare, z duszą. o takie:


Błądząc zaś po sieci znalazłam całkiem ładne egzemplarze zabytkowych i nie tylko.

Wspaniałe!

Zdekupażowane


UFO- ewentualnie nosiciel łuny na nieboskłonie ....;)

Jakoś tak prysznicowo mi się kojarzy...

Są podobno takie, które grzeją się jak się je ma w dłoni. Takie bezpieczne podobno. 

Z domu rodzinnego, z czasów pierwszej młodości pamiętam takie coś:



Początkowo Chińczycy prasowali jedwabie rondlami z rozżarzonymi węglami. 
"Pierwsze żelazka były wygładzonymi z jednej strony kawałkami metalu posiadającymi uchwyt. Ponieważ owym metalem było żelazo stąd późniejsza nazwa sprzętu. Aby żelazko nabrało odpowiedniej temperatury stawiano go na rozgrzanej płycie pieca kuchennego" (za: klik ). 
Cudowano z żelazkiem trochę, aby mogło służyć w potrzebie, ale kiedy wynaleziono duszę- już było o niebo lepiej. 
Przełom z życiu żelazek i- zapewne całej ludzkiej populacji człowieków- był rok 1882 - czyli całe 110 lat po tym jak zbudowano dom, w którym tego posta piszę, wtedy to Heniek Seeley wymyślił podgrzewana elektrycznie spirale do żelazka. Od  tego czasu, urządzenia te straciły duszę, niestety.

Pantera jak chce może sobie obejrzeć około 1300 żelazek, w muzeumie, w zamku Gochsheim. 
Reszcie pozostaje wpatrywanie się nabożnie we własny, użytkowy egzemplarz.